Miałem piętnaście lat, kiedy po raz pierwszy powierzono mi szybowiec i tylko jedną szansę na lądowanie. Kabina, kilka przyrządów, drążek w dłoni i pas trawy za plecami. Wiedziałem, że jeśli coś pójdzie nie tak, nie będę mógł „dodać gazu” i poprawić podejścia. Do tej chwili prowadziła dłuższa droga.
Jako dziecko fascynowało mnie, że są rzeczy, które potrafią utrzymać się w powietrzu. Z lekcji fizyki wiedziałem już, czym jest grawitacja i dlaczego wszystko spada na ziemię, a mimo to postanowiłem sprawdzić, jak to jest samemu sterować czymś, co lata. Kupiłem drona. Dron dawał mi ogromną frajdę. Uczyłem się, jak reaguje na wiatr, jak łatwo stracić nad nim kontrolę i jak bezlitosne potrafi być zderzenie z ziemią.
Zrozumiałem, że wszystko, co wznosi się w górę, prędzej czy później wraca na dół, a od osoby przy sterach zależy, czy skończy się to miękkim lądowaniem, czy rozbitą maszyną. Sąsiedzi mieli wtedy chwile oddechu, gdy mój dron leżał w częściach. Dla mnie była to pierwsza lekcja, że latanie to odpowiedzialność. W wieku czternastu lat dron przestał mi wystarczać.
19 lipca 2022 r. rozpocząłem kurs teoretyczny do licencji szybowcowej. Nie pochodzę z rodziny lotniczej, nie znałem żadnego pilota, jedyny samolot, w którym siedziałem, to wakacyjny rejs liniowy. Mimo to chciałem zobaczyć swoje miasto z góry „naprawdę”, nie tylko przez kamerę. Szybowce wybrałem z prostego powodu: na inne licencje byłem za młody. Na prawie dwa miesiące zniknąłem w podręcznikach. Przepisy, procedury, meteorologia, zasady lotu szybowca – każda kartka przybliżała mnie do pierwszego startu. W głowie powstał obraz lotnictwa jako świata uporządkowanego i przewidywalnego, w którym dobry pilot rzadko się myli. Z czasem przekonałem się, że to tylko część prawdy.
19 czerwca 2023 roku, o godz. 11.15, w Aeroklubie Ostrowskim po raz pierwszy wystartowałem szybowcem. Samolot holujący przyspieszył, błędnik próbował nadążyć za wznoszeniem i przechyleniami. Ten lot z instruktorem był ważny, ale najważniejszy miał dopiero nadejść.
Dzień pierwszego lotu solo pamiętam dokładnie. Stoję na pasie, trzymam drążek. Instruktor i
koledzy są już tylko widzami. Ktoś podnosi skrzydło, w radiu słyszę: „Lina naprężona, startuj!”. Przyspieszenie wciska mnie w fotel, ziemia szybko się oddala. Staram się trzymać szybowiec równo za samolotem. Wreszcie pilot holówki macha skrzydłami. Pociągam za uchwyt, wyczepiam linę i nagle robi się cicho.
Zostajemy tylko ja, szybowiec i powietrze. Muszę sam ułożyć krąg do lądowania. W szybowcu nie ma „drugiego podejścia”. Tego dnia wszystko zagrało – lądowanie było miękkie, a ja wyszedłem z kabiny z poczuciem, że naprawdę zostałem pilotem.
Swoją drogę związałem z Aeroklubem Ostrowskim, a wybrałem go, bo było to zwyczajnie najbliższe lotnisko od rodzinnego Krotoszyna. Dopiero później zrozumiałem, jak dużo mi dało startowanie właśnie stąd.
Niepozorna wieś Michałków, pięć kilometrów od Ostrowa, co roku zamienia się w centrum polskiego szybownictwa. Przyjeżdżają tu najlepsi piloci, rywalizują na trasach liczących setki kilometrów o tytuł mistrza Polski. Co kilka lat odbywają się tu także mistrzostwa Europy i świata. Dorastanie w takim miejscu oznacza wysoko zawieszoną poprzeczkę, ale też stałą obecność ludzi, którzy chętnie dzielą się doświadczeniem.
Mój debiut na zawodach szybowcowych miał nastąpić w sierpniu 2024 r. Przygotowywałem się do niego długo, traktując go jako naturalny kolejny krok. Ostatecznie zawodów nie przeprowadzono – tym razem wygrała pogoda. Miałem przelatane godziny, przygotowany sprzęt, a mimo to ostatnie słowo należało do chmur i wiatru.
![]()
Artur ląduje – w szybowcu nie ma „drugiego podejścia”. Fot. P.M.Saracen
Jest jeszcze coś, o czym na początku myśli się mniej chętnie: lądowanie w polu. Każdy szybownik o nim słyszy, każdy się do niego szkoli, ale dopiero pierwsze własne pole pokazuje, co to znaczy. W moim przypadku był to lot, którego długo nie zapomnę.
Leciałem w stronę lotniska, miałem je w zasięgu wzroku. Plan był prosty: dolecieć i wylądować. Problem w tym, że nie zostawiłem sobie wystarczającego zapasu wysokości. Kiedy wlatuję nad pas lasu przed lotniskiem, szybowiec zaczyna wyraźnie szybciej opadać. Trafiam w prąd opadający, wysokość znika w oczach. Staje się jasne, że jeśli będę uparcie leciał dalej prosto, mogę skończyć w drzewach.
Decyzję trzeba było podjąć natychmiast. Zmieniam kierunek, wybieram pole. Przelatuję kilkadziesiąt metrów nad drogą, kontroluję prędkość i nachylenie, po czym szybowiec wytraca prędkość i zatrzymuje się. Cisza. Mnie i maszynie nic się nie stało, szybowiec pozostał nieuszkodzony. Została jasna nauka: zapas wysokości to nie wybór, lecz warunek bezpieczeństwa.

Chciałem zobaczyć swoje miasto z góry. W samym środku Rynek. Fot. A.Orzechowski
We wrześniu 2025 r. wykonałem kilka przelotów w górach. Po jednym z dni, kiedy latanie skończyliśmy wcześniej, zostało jeszcze około godziny do zachodu słońca. Wszedłem na Górę Żar. Patrząc ze szczytu na zbocza, nad którymi kilka godzin wcześniej przesuwał się cień mojego szybowca, uświadomiłem sobie, jak daleko zaszedłem od momentu, gdy jako czternastolatek otwierałem pierwszy podręcznik.
Nie mam rekordów świata ani złotych medali. Mam za to loty, które mnie ukształtowały, ludzi, którzy pokazali mi, czym jest prawdziwe latanie, i miejsca, których nie widać z poziomu ulicy. Wiem też, że w powietrzu – tak jak w życiu – lepiej mieć własny margines bezpieczeństwa, niż liczyć na to, że wszystko samo się ułoży.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz