Zamknij

Krotoszynianie zdobyli Mont Blanc! Tak spełnia się marzenia (ZDJĘCIA)

13:48, 13.09.2024 Sebastian Pośpiech Aktualizacja: 14:01, 13.09.2024
Skomentuj Radosław i Marek na szczycie Radosław i Marek na szczycie

Radosław Wita i Marek Spychaj z Krotoszyna weszli na najwyższy szczyt górski w Europie. O przygotowaniach do wyprawy i przebiegu akcji rozmawiamy z pierwszym z nich.

 

Kiedy narodził się ten pomysł?  

8 lat temu byłem na obozie w Dolinie Pięciu Stawów i od tego czasu regularnie chodzę, także z ekipą z Krotoszyna, po wyższych partiach po polskiej i słowackiej stronie Tatr. Byliśmy też m.in. na Zugspitze (2962 m n.p.m.) najwyższym szczycie w Niemczech. Latem i zimą kilka razy jestem w górach, również z rodziną w tych niższych.

Pomysł, aby wejść na Mont Blanc, dojrzewał w moich myślach stopniowo. Parę lat temu byłem z Markiem Spychajem na zimowym obozie turystyki w okolicy Morskiego Oka. Przez cztery dni uczyliśmy się, jak chodzić zimą w rakach i uprzęży. Kurs prowadził z pochodzenia krotoszynianin, Arkadiusz Kubicki. Wtedy pomyślałem o Mont Blanc (4809 m n.p.m.). Na początku było to tylko marzenie, jednak nabierałem coraz większego doświadczenia i odwagi. Byłem później na drugim kursie zimowym z Kacprem Tekieli.

Kilka lat temu w Krotoszynie na spotkaniu z himalaistką Moniką Witkowską kupiłem jej książkę, w której napisała mi dedykację o realizacji moich górskich marzeń i zapytała, gdzie chciałbym wejść. Odpowiedziałem, że na Mont Blanc i ustaliliśmy, że po zdobyciu tej góry zgłoszę się do niej. I tak zrobiłem.

 

Jak wyglądały przygotowania?

Od kilku lat obowiązują przepisy, że trzeba mieć rezerwację w schronisku Gouter na wysokości ponad 3.800 m albo w Tete Rousse na 3.170 m. I ciężko ją zdobyć, bo chcą tam się wspinać ludzie z całego świata, a sezon trwa od czerwca do września.

Miałem szczęście, bo dzięki znajomości z przewodnikami trafiłem do Marcina Wernika, który jako przewodnik ma oddzielne terminy. Miał dwa wolne miejsca. Postanowiłem znaleźć partnera do wspinaczki. Zwróciłem się do Marka, który ma doświadczenie sprzęt i kondycję oraz jest bardzo fajnym kolegą. Zgodził się.

 

Udało się „zaklepać” termin i przewodnika. I co dalej?

Przez te pół roku należało się zadbać o kondycję fizyczną. Od kilku lat chodzimy z Markiem na treningi crossfitowe. Dodatkowo 4 miesiące przed miałem rozpisane treningi biegowe. Miałem wielką motywację, aby zrealizować to marzenie. Od początku wiedziałem, że będzie ciężko, ale byłem zdeterminowany. Mentalnie również się przygotowywałem i robiłem wiele, aby zminimalizować ryzyko.

Oprócz tego jest to duże wyzwanie logistyczne, trzeba mieć dużo sprzętu, który miałem, zbierając go przez lata, ale jeszcze musiałem dokupować, bo brakowało kilku rzeczy, np. okularów lodowcowych kategorii 4, bez których nie wyobrażam sobie, aby wejść ponieważ słońce odbija się od śniegu.

 

Jak zdobywaliście szczyt?

Aby wejść na tę górę potrzeba minimum 4 dni. My byliśmy tam 6 dni plus 2 dni na dojazd i powrót do domu. Jak się okazało, trzeba było mieć również szczęście.

Nasz doświadczony przewodnik Marcin Wernik, który jest także ratownikiem TOPR-u i biegaczem górskim, wszystko zorganizował. Najpierw przeszliśmy aklimatyzację, która trwała 3 dni, m.in. na czterotysięczniku Allalinhorn w Szwajcarii, gdzie Marcin sprawdzał naszą kondycję i umiejętności zachowania się w warunkach zimowych. Drugiego i trzeciego dnia spaliśmy w schronisku we włoskim Torino na wysokości 3.400 m. W środę 4 września mieliśmy zjechać do Chamonix, żeby odpocząć.

Schronisko mieliśmy zarezerwowano z piątku na sobotę (6/7 września), ale okno pogodowe przesunęło się o jeden dzień, więc w czwartek weszliśmy do Tete Rousse na 3.170 m. Nocą przeszliśmy Kuluar Śmierci, bo wtedy rzadziej spadają kamienie. Po prawie 3 godzinach wspinaczki po skale dotarliśmy do następnego schroniska na 3.800 m.

 

Został więc atak szczytowy...

Planowane były 4 godziny, ale napadało 30 cm śniegu i trzeba było uważać na szczeliny lodowe, dlatego byliśmy cały czas spięci liną. Przewodnik szedł pierwszy i nadawał tempo, bo wiedział, że pogoda się popsuje po południu czy wieczorem.

Mieliśmy krótkie parominutowe przerwy, aby się napić. Nie jedliśmy nic, batony zamarzły, ale trzeba było się nawadniać najpierw wodą z bukłaków, a gdy i ona zamarzła, to powyżej 4.000 m piliśmy herbatę z termosów.

 

Czy miałeś chwile zwątpienia?

Nigdy tego nie zapomnę jak 200 m przed szczytem z Markiem wpadliśmy w duży kryzys. Trudno się oddychało, szliśmy bardzo wolno, a nogi były jak z ołowiu. Marcin mówił nam, że nie możemy się zatrzymać, bo będzie jeszcze gorzej. Temperatura wynosiła minus 18 stopni, wiał silny wiatr i śnieg zawiewał z boku do tego stopnia ograniczając widoczność, że ja przez pół godziny nie wiedziałem dokąd idę. Widziałem przed sobą tylko linę.

Jeszcze na tym ostatnim wzniesieniu nasz przewodnik zatrzymał się, spojrzał na nasze zmrożone twarze i spytał, czy chcemy zrezygnować. Obaj odpowiedzieliśmy, że nie chcemy.  

W tych warunkach szliśmy jeszcze ok. półtorej godziny. Bardzo niebezpiecznie było na grani półmetrowej szerokości, po obu stronach było stromo. Musieliśmy się jeszcze bardziej skoncentrować, bo jeden błąd mógł kosztować całą naszą trójkę bardzo dużo… Zaufanie do partnera jest bardzo ważne – od każdego zależało życie pozostałych z trójki.

 

Jakie to uczucie wspiąć się na „dach Europy”?

Byliśmy tam tylko 15 minut, bo pogarszała się pogoda. Radość była ogromna. Przeżyłem przygodę mojego życia. Chciałem poczuć cząstkę tego, co odczuwają himalaiści w najwyższych górach świata.

Podczas schodzenia spotkaliśmy osoby, którym sugerowaliśmy, żeby nie ryzykowali, bo pogoda na górze jest coraz gorsza. Nie posłuchali rady i poszli, ale i tak zawrócili. Schodzenie było równie niebezpieczne i po około 3-4 godzinach zeszliśmy do schroniska Gouter na 3.800 m. Tam po kilku godzinach snu o 3.00 wyruszyliśmy oblodzoną ferratą (szlak z liną stalową - red.) w czołówkach i rakach, żeby przejść ponownie Kuluar Śmierci nocą, gdy jest bezpieczniej. Po 7 godzinach byliśmy na parkingu.

Na koniec powiem, że mieliśmy trochę szczęścia, bo mogliśmy nie wejść, gdyby przydarzyła się któremuś z nas kontuzja, wypadły raki, kask, okulary. Albo mogła nam przeszkodzić pogoda. W sobotę zginęło 4 alpinistów (dwóch Koreańczyków i dwóch Włochów - red.), więc manewr o przyspieszeniu naszego wejścia był bardzo dobry. Musieliśmy ich minąć, bo tam inaczej dostać się nie da, jedli z nami w schronisku. Znaleźli ich ciała 10 września mniej więcej na tej wysokości 4.600 m, gdzie my mieliśmy wielki kryzys.

(Sebastian Pośpiech)

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
Nie przegap żadnego newsa, zaobserwuj nas na
GOOGLE NEWS
facebookFacebook
twitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(1)

JunekJunek

0 0

Podobno Marian się przygotowuje zeby zdobyć wierze widokowa w krotoszynie 08:45, 14.09.2024

Odpowiedzi:0
Odpowiedz

0%