Postać doktora Edwarda Stockiego (1909-1978) raczej nie nadaje się do wyniesienia na ołtarze, natomiast z pewnością kwalifikuje się na patrona jakiejś ulicy w Krotoszynie, a z całą pewnością zasługuje na pamięć. Może właśnie teraz, gdy świat opanowała pandemia.
Był dobrym lekarzem, a dobry lekarz – jak się słusznie mówi – jest nie tylko lekarzem, ale i lekarstwem. I chociaż doktora Stockiego nie ma wśród żywych od ponad 40 lat, to żywa jest nadal pamięć o nim – przede wszystkim w środowisku kolejarzy, w którym przez długie lata świadczył swoją posługę.
Uniwersytet i wojna
Urodził się w podkrakowskim Podgórzu, był synem urzędnika kolejowego. Do szkoły powszechnej uczęszczał w Krakowie, ale maturę zdał w Jarocinie. W 1927 rozpoczął studia medyczne na UJ, ale po 3 latach został usunięty dyscyplinarnie „za opilstwo i defraudację”. W 1934 decyzje cofnięto. Zanim zdążył je ukończyć, w 1939 był dwukrotnie ranny i odznaczony Orderem Virtuti Militari. Dyplom ukończenia studiów otrzymał po powrocie z frontu 20 października 1939.
Okupację przepracował w Szpitalu św. Łazarza w Krakowie, godząc pracę lekarską i naukową z działalnością konspiracyjną. Ratował rannych i chorych oficerów, organizując ich ewakuację ze szpitala. Wykazywał przy tym niezwykłą pomysłowość, np. jakąś liczbę osób wywieziono na zewnątrz szpitala w koszach z brudną bielizną.
1 października 1949 przeniósł się na stałe do Krotoszyna, gdzie do czasu przejścia na emeryturę (1970) był kolejowym lekarzem rejonowym, a na emeryturze (do lipca 1977) – lekarzem PKP w Kobylinie.
Naukowa pasja
W 1951 na podstawie dysertacji Gruźlica nerek na podstawie materiału klinicznego i sekcyjnego w latach 1940-1942 uzyskał stopień doktora medycyny w AM we Wrocławiu (przez dłuższy czas był jedynym lekarzem z tym tytułem w Krotoszynie), a w 1958 – specjalizację z zakresu medycyny kolejowej.
Oprócz tego pracował naukowo, zbierając materiały do rozprawy habilitacyjnej pt. Dzieje lekarskie Poznania, która miała mu zapewnić stanowisko kierownika Katedry Historii Medycyny Akademii Medycznej w Poznaniu. Niestety, nie zdołał jej ukończyć z powodu wylewu krwi do mózgu w 1971, a następnie śmierci (udar mózgu).
Głównym powodem nieukończenia dysertacji była niemożnością skupienia się przez dłuższy czas na jednym temacie. Stąd w jego dorobku publikacyjnym (180 pozycji) przeważają teksty o charakterze przyczynkarskim. Zawdzięczamy mu jednak wiedzę o tym, m.in., kto spierał się o rany, i uzdrowienie Tadeusza Kościuszki, jacy lekarze przyjaźnili się z Fryderykiem Chopinem, o ostatnich dniach życia i zgonie Aleksandra Puszkina, na co chorował Fiodor Dostojewski. Dla tak wymagającego wydawnictwa, jak „Polski Słownik Biograficzny” opracował aż 46 biogramów lekarzy.
„Choroba jest nieszczęściem, a ciągnienie z niej zysków uważam za rzecz niegodziwą” - mawiał do pacjentów dr Stocki.
Stoicki spokój i życzliwość
Rzecz znamienna, że ten człowiek „niepohamowanego charakteru” – jak określają dra Stockiego biografowie – „o gorącym temperamencie, kochający życie, grono pogodnych przyjaciół, dobre trunki, ciekawe dykteryjki i zaskakujące dowcipy”, któremu samo życie nie szczędziło niepowodzeń (tragiczna śmierć pierwszej żony, przedwczesna drugiej, nieudane trzecie małżeństwo zakończone rozwodem, własna przewlekła choroba), wobec ludzi zachowywał stoicki spokój, pogodę ducha i życzliwość. Tam, gdzie chodziło o dobro pacjenta, był nieustępliwy.
Mojemu Ojcu, pracownikowi fizycznemu PKP, który się przedźwigał podczas przeładunku podkładów i dostał przepukliny, kiedy go poprosił o zaświadczenie do przekwalifikowania stanowiska pracy, odpowiedział krótko: „Ty z czymś takim w ogóle nie powinieneś chodzić” i natychmiast dał mu skierowanie do szpitala na operację. Tam go z jakiegoś powodu nie przyjęli, więc wrócił do doktora. Ten natychmiast połączył się z izbą przyjęć i nie przebierając w żołnierskich słowach, powiedział, co o tym myśli. Odłożywszy słuchawkę, do Ojca powiedział: „Teraz idź, teraz powinni cię przyjąć”. I go przyjęli.
Nie przyjmował zapłaty
À propos „żołnierskich słów”. Doktor Stocki potrafił się nie tylko „po żołniersku” wyrazić, ale i zachować. Pracowników zgłaszających się na badania okresowe miał zwyczaj wpuszczać do gabinetu czwórkami. Najpierw „rozkazywał” im rozebrać się do pasa, a następnie opuścić spodnie do kostek, po czym wołał niezamężną pielęgniarkę i prosił, żeby przyjrzała się delikwentom i wybrała kandydata według swoich kryteriów. Kończyło się na jej oburzeniu i trzaśnięciu drzwiami, ale dr Stocki miał wyraźną uciechę.
Miał też inną cechę, która czyniła jego posługę szlachetną – nie odmawiał prośbie w potrzebie i wezwany nawet prywatnie, nie przyjmował zapłaty. Postępował tak według przyjętej przez siebie zasady i się z nią nie obnosił, ale według niej postępował: „Choroba jest nieszczęściem, a ciągnienie z niej zysków uważam za rzecz niegodziwą”.
Drezyną do pacjenta
Zimą w latach 50. nasza mama Franciszka bardzo zaniemogła. W Niedzielę po Nowym Roku nie była w stanie podnieść się z łóżka. W nocy przyszedł tęgi mróz i zamieć śnieżna, tak że ks. Alojzy Sławski z kolędą przyjechał saniami. Mama słabła z godziny na godzinę. Ojciec postanowił skorzystać z kolejowej linii telefonicznej (innej zresztą nie mieliśmy) i połączyć się z drem Stockim w przychodni kolejowej.
Doktor obiecał, że przyjedzie. Po upływie jakiegoś czasu Ojciec, który pełnił tego dnia służbę na posterunku przejazdowym, odebrał telefon – dr Stocki jedzie drezyną i trzeba przygotować dla niej postój przy torach (odległość po torach z Krotoszyna wynosiła 20 km!). Za jakiś czas od strony Kobylina z zadymki śnieżnej wyłoniła się dwuosobowa drezyna napędzana ręcznie, a na niej dr Stocki oblepiony kilkucentymetrową warstwą śniegu, z którego Ojciec z trudem go obmiótł zwykłą brzozową miotłą.
Kiedy wszedł do pokoju Mamy, od drzwi rzucił krótkie acz troskliwe pytanie: „No, co ci tam kobito?” Zbadał, osłuchał i orzekł, że w tej sytuacji może wypisać tylko receptę na lekarstwa podtrzymujące życie oraz natychmiastowe skierowanie do przychodni specjalistycznej chorób serca w Poznaniu. W drogę powrotną zabrał na drezynę najstarszego brata i w Krotoszynie z przychodnianej apteki wydał mu lekarstwa oraz zapytał, czy ma za co i czym wrócić do domu.
Kiedy czasami zdarza mi się opowiedzieć tę historię, najczęściej w rozmowach na temat lekarzy, słuchacze kiwają z uznaniem głowami i zwykle odpowiadają: „No tak, ale takich lekarzy już teraz nie ma”. Ja myślę, że są, tylko nie ma już takich mroźnych zim ze śnieżnymi zadymkami, a przede wszystkim po torach nie jeżdżą już dwuosobowe, ręcznie napędzane drezyny.
Slawa19:01, 13.04.2020
10 1
Przepiękna postać,artykuł ,który budzi nadzieję...pięknie opisane 19:01, 13.04.2020
Ptys14:47, 11.05.2021
1 0
To prawda,sam jakomdziecko byłem pacjentem tego doktora,pamietam jego groźny wygląd i ta bujna brodę, był bezpośredni i nie przebierał w słowach,ale bardzo skuteczny.Przyjechal wtedy dorożka....To prawda z ta pielęgniarka,znam ta opowieść i wiele innych od mojego ojca ,który całe życie pracował na kolei..... Doktor Stocki, wspaniały lekarz i cudowny człowiek,o ile pamietam ,był tez posłem na sejm..... 14:47, 11.05.2021
Robert00:03, 19.04.2024
0 0
14 kwietnia 1945 r. E. Stocki wstąpił ochotniczo do sił Urzędu Bezpieczeństwa. Został skierowany do Bydgoszczy, gdzie służył w Wydziale Więzień i Obozów. W lipcu 1945 r. podżegał do zamordowania więźnia. Z jego rozkazu dokonano morderstwa. Został aresztowany rok później. W dniu 24 lutego 1947 r. Wojskowy Sąd Rejonowy w Bydgoszczy skazał E. Stockiego za podżeganie do morderstwa i sfałszowanie dokumentów aktu zgonu i ukarał karą łączną 3 lat więzienia. Skazany nie wypierał się popełnionych czynów. W związku z amnestią skazany nie odbył kary. Zamordowany to Otto Reclaw.
00:03, 19.04.2024